Praca, jaką wykonuję, prowadząc regularne zajęcia tańca intuicyjnego, warsztaty świadomej pracy z ciałem oraz sesje indywidualne, „ucieleśnione głębokie rozmowy”, wpisuje się w nurt rozwoju osobistego, wokół którego narosło wiele mitów. Sama spotykam się z tym, że w mediach jest przesyt „motywacyjnego bullshitu”, który jak radar wyłapuję z różnych przestrzeni. To te wszystkie okrągłe i pięknie brzmiące frazy typu: „uwierz w siebie”; „idź za głosem serca”, „podążaj za pragnieniem swojej duszy”; „popracuj jeszcze nad tymi obszarami, a będziesz lepszą wersją siebie”.
Na pozór wszystko jest w porządku i trudno się nie zgodzić, jednak nie mogę nie zauważyć, że pod tymi hasłami kryje się także ich ciemna strona, która krzyczy, że coś w nas jest niedoskonałe, popsute, niepełne, do poprawki. Chodzimy więc na różne warsztaty i skrupulatnie pracujemy nad różnymi aspektami swojej osobowości, z nadzieją, że kiedyś spotkamy tę wersję siebie, którą sobie wymarzyliśmy i afirmowaliśmy, podczas gdy ta, która jest teraz, jest niewystarczająca, nie nadaje się, by ją przyjąć i pokochać, a co dopiero, by inni ją pokochali.
Jaka jest Twoja intencja?
Liczy się więc ton głosu, intencja, z jaką sami, czy prowadzący różne warsztaty, powtarzają te motywujące hasła. Ważne jest także ich ucieleśnienie. Bez realnego spotkania z tym, co za sobą niosą, nie może być mowy o jakiejkolwiek zmianie. Natomiast to, co ma największe znaczenie, to uznanie swojej pełni, na którą składają się nasze blaski i cienie (można dyskutować, przyjęcie czego jest trudniejsze;).
Jest to zdecydowanie najważniejszy moment w tzw. samorozwoju, bo może się wydawać, że przeczy wrodzonej skłonności człowieka do wzrastania. Ryzyko omylnego zrozumienia, co to znaczy zaakceptować swoje jasne i ciemne strony, jest takie, że można łatwo osiąść na laurach, gdyż ego może dojść do wniosku, że jestem wspaniały/a. Skoro więc wszystko jest dobrze, to po co w ogóle fatygować się z domu na jakieś warsztaty czy sesje rozwojowe? Jestem przecież ponad to!
Ponownie – ważna jest intencja, z jaką przyjmujemy siebie w całości: czy pozwalamy „wymknąć się ego” na piedestał, z którego nie widać już nic poza czubkiem własnego nosa, czy spoglądamy na siebie ze współczuciem, które pozwala dostrzec własne słabości, ale nie każe od nich uciekać. Nie przeczę, że to drugie podejście jest niezwykle trudne, dlatego tak chętnie korzystamy z różnych mechanizmów obronnych, ale to właśnie ono jest kluczem otwierającym bramy do zdrowego świata rozwoju osobistego.
Powyższe można by streścić następująco: Harmonijny rozwój osobisty zaprasza do szukania odpowiedzi na pytania: Jak być tym/tą, który/a kocha? Gdzie jeszcze okazują sobie za mało współczucia? Jak mogę widzieć siebie w pełni?
Praca z ciałem poprzez język ruchu i taniec wypływający z wnętrza jest wprost idealnym narzędziem do szukania odpowiedzi na te pytania. Czy mogę pozwolić sobie na niedoskonały/brzydki/koślawy/zgarbiony/powyginany/głośny/cichy ruch? Czy pozwalam sobie zobaczyć to, co ukryte, niedostępne dla świata zewnętrznego? W bezpiecznej przestrzeni warsztatowej możemy poczuć się jak w laboratorium, w którym ruch otwiera nam dostęp do własnej przestrzeni wewnętrznej. Możemy sprawdzić, być może po raz pierwszy, jak to jest zrobić krok w jakimś kierunku, jak to jest pobyć ze swoim „nie wiem”, wyrazić złość, smutek, być przyjętym/przyjętą w swoim zmęczeniu, bólu i niedoskonałej formie.
Spotkanie z cieniem
Na moich zajęciach niezwykle cenię sobie momenty, kiedy ktoś jest w swoim własnym rytmie, innym niż ten proponowany, gdy ktoś jest w zupełnie innej niż reszta pozycji, ruchu lub zanurza się w półmroku sali i odpoczywa, gdzieś pomiędzy jawą a snem. Jest obecny, pozwala sobie na bycie, które jest zgodne ze stanem jego świata wewnętrznego. Szybko okazuje się, że jest to zupełnie inne bycie, niż leżenie w domu na kanapie. Obecność grupy, która akceptuje ten wybór, dokształca się na swój sposób do niego, odpowiada choćby tylko milczeniem, wzmacnia nasze ego integrujące, uczy rozpoznawania własnych potrzeb i słuchania głosu wewnętrznego świadka[1]. To głęboko transformujący, wręcz leczący proces, w którym spotykamy się z własną prawdą.
Już mi wystarczy historii wojowników o nadludzkiej odwadze.
Opowiedz mi o tym, jak się rozpadasz,
O miejscu, w którym nie masz siły postawić kolejnego kroku.
Co cię wtedy niesie na drugą stronę,
Do kruchego piękna własnego człowieczeństwa?[2]
Oriah Mountain Dreamer
Te momenty amerykańska psycholog, Brenè Brown, nazywa aktem vulnerability, który można by opisać jako stanie z otwartą piersią przed innymi ludźmi z pełną podatnością i wrażliwością na zranienie – to akt największej odwagi, źródło mocy, która wypływa ze spotkania swojej słabości.
Tak dużo czasu spędzamy na tym, by być bardziej, że nie starcza nam czasu, by po prostu być.
Często w samorozwoju przewijają się także echa duchowości New Age, która oferuje jeszcze więcej haseł tak trudno odnajdujących swoją formę w cielesnym doświadczeniu. Jednym z nich jest: Bądź tym, kim zgodnie z pragnieniem twojej duszy, powinieneś się stać, które wpada w dokładnie ten sam kołowrotek, co przytoczone na początku slogany nawołujące do nieustannej pogoni za lepszą wersją siebie. Zapytałabym w tym miejscu, dlaczego tak rzadko chcemy być tym, kim już jesteśmy?
Wszystko jest z tobą w porządku,
Łącznie z przekonaniem
że coś jest z tobą nie w porządku.
Więc przestań starać się siebie kochać…
po prostu bądź Tym, Który Kocha[3].
Jeff Foster
Supermarket duchowości
Uważam, że harmonijny rozwój zarówno materialnej, jak i niematerialnej strony naszej rzeczywistości jest niezbędny do rozwoju „człowieka całkowitego”. Dlatego niezwykle cenię przestrzenie świadomego ruchu – takie jak DRA, Core Energetics, taniec terapeutyczny – które pozwalają duszy być widzianą i słyszaną w kontakcie ze świadomym ciałem. Cywilizacja Zachodu oparta na systemie kapitalizmu zdeprecjonowała to, czego nie widać, a co ukryte głęboko pod powierzchnią – skóry, mięśni, kości, w naszym czującym ciele, w nas samych. Doświadczenie wewnętrzne jest wypierane przez obiektywne badania naukowe, które stają się niemalże drugą religią. Nie mamy backgroundu, tradycji mówienia o doświadczeniach natury energetycznej czy duchowej, a takie mają miejsce i są częścią naszej ludzkiej pełni. Inni z kolei, najczęściej bracia ze Wschodu, ale też wszyscy zmęczeni kultem pieniądza koncentrują swoją uwagę na tym, co niewidoczne, czyniąc z tego sacrum:
Pragną dawać wyraz niewidocznym aspektom życia, które leżą poza wymiernym światem nauki, przekonani, że jeśli to uczynią, doświadczą większego poczucia dobrostanu[4].
P. M. Socha
Lęk i strach daje się odczuć zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie, które, nie wiedzieć czemu, zdecydowały, że będą w stosunku do siebie antagonistyczne. Tak jakby „czucie i wiara” nie mogły się spotkać ze „szkiełkiem i okiem” w inkluzywnym doświadczeniu wewnętrznym. Tymczasem w ruchu nieustannie doświadczamy różnorodności, która w żadnym wypadku nie zaprzecza naszej całościowości. Możemy w jakiejś części czuć ciężar, a któraś jest lekka, możemy mieć mętlik w głowie i spokój w sercu, możemy pragnąć kontaktu z innymi bez potrzeby rezygnacji z siebie itd. W samą budowę człowieka jest wpisane harmonizowanie, łączenie tego, co wydaje się przeciwstawne. Jesteśmy w stanie pomieścić „albo-albo”, zamieniając je na „i to i to”.
Na przestrzeni wieków przemianie ulega kontekst społeczno-kulturowy, ale nie motor napędzający działanie jednostek szukających zrozumienia i pełni. Wydaje się, że w obecnych czasach, kiedy filary, na których opiera się świat, przewracają się jeden po drugim, zwrot do wnętrza jest jeszcze silniejszy. To wielka szansa, a jednocześnie duże niebezpieczeństwo, z którego zdaję sobie sprawę, pisząc ten tekst. O tym, jak duże jest pragnienie człowieka, by pielęgnować głębię, pokazuje ogromne zainteresowanie filozofią Wschodu, praktykami buddyjskimi takimi jak joga czy mindfulness, które często wyrywane są z kontekstu religijno-kulturowego, dopasowując się do formy, która byłaby strawna dla człowieka z cywilizacji ponowoczesnej.
Dużo uwagi poświęcam, dobierając dla siebie samej przestrzenie oferujące praktyki rozwojowe, bo w wielu miejscach są one serwowane niczym w supermarkecie, bez odpowiedniego osadzenia w kontekście i bez zdradzania intencji, jaka za nimi stoi. Jedna z brytyjskich stacji komercyjnych wprowadziła do swoich programów serial zatytułowany „Supermarket duchowości”, w którym oferowała odbiorcom szeroki wybór doświadczeń: od terapii, poprzez medytację, do mistyki. Treści te zaczerpnięte z różnych religii stanowiły swoisty konglomerat, złożony z różnych elementów, zmieszany całkowicie dowolnie, zgodnie z zasadą marketingowej skuteczności. Każdą z tych rzeczy, okazuje się, można kupić i posiąść[5].
Odkąd pamiętam, czułam wewnętrzny protest na określenia zawierające człon „samo-”, bo zaprasza on do skoncentrowaniu całej uwagi na sobie, a raczej na swoim ego, które się nią karmi, a to już tylko krok od oddzielenia się od świata i innych ludzi. Praca z grupami w ruchu bardzo jasno określa granice własnej wolności – jest nią wolność drugiego człowieka. Moja prawda nabiera mocy, gdy spotyka się z prawdą drugiego człowieka w pełnej zgodzie na jego „tak” lub „nie”. Miłość do siebie samego, wyrażana m.in. poprzez opiekowanie się swoimi potrzebami, dbania o własny dobrostan, granice, zauważanie własnych cieni, jest podstawą odnajdywania empatii do drugiego człowieka, a dalej – do pokochania go w jego pełni. Można się tego uczyć na warsztatach i zajęciach, wchodząc w interakcje z innymi osobami, doświadczająci różnych jakości ruchowych. W tym właśnie, widzę głęboki sens praktyki rozwojowej. To stała intencja formułowana na różne sposoby poprzez zapraszanie do konkretnych doświadczeń w ruchu – jak mogę kochać siebie – a dzięki temu innych – bardziej?
Nadmierna koncentracja na sobie i swoim rozwoju prowadzi do sytuacji patologicznych, w których na przykład selekcjonujemy znajomych, z którymi warto i nie warto rozmawiać, dla których warto i nie warto „tracić czasu”, bo na przykład, zakładamy, że nie wniosą żadnej wartości do „naszego programu rozwojowego” lub że są za mało świadomi i nie zrozumieją. Na poziomie duchowości New Age często słyszy się, że z kimś lepiej się nie zadawać, bo jest „wampirem energetycznym”… Oczywiste jest, że pewne znajomości zanikają, a inne tworzą się naturalnie, jednak znów intencja miłości, a nie strachu, wydaje się tutaj kluczowa. Klarowne poznanie i wyznaczanie granic, szacunek do własnych potrzeb naprawdę pomagają rozwiązać wiele problemów bez potrzeby odwoływania się do maski mocy, według której ja jestem wyżej, a ktoś jest niżej…
Nie mogę – pracuję nad sobą
Czymś równie niepożądanym jest stan zatracenia się w „rozwojówce”, spędzanie każdej wolnej chwili na warsztatach, pięcie się do góry po szczeblach kariery niczym w korporacji lub na uniwersytecie. Tymczasem życie, którego tak bardzo pragniemy i dla którego de facto tak bardzo chcemy się rozwijać, jak na ironię ucieka od nas coraz dalej. Zatem kolejne zagrożenie tzw. „samorozwoju” można by określić jako oddzielenie się od świata. I oczywiście nie mam na myśli okresów, kiedy wręcz należy się od tego świata zdystansować, pojechać na odosobnienie, czy pobyć w milczeniu, by pozwolić sobie na głębokie zanurzenie, które jednak zawsze zakłada powrót. Mowa o sytuacji, kiedy permanentnie deklarujemy, że jesteśmy zajęci, jeszcze niedostępni, bo pracujemy nad ważnym problemem, zadaniem, tym czy innym dokuczliwym aspektem siebie. Tym sposobem pogłębiamy tylko dystans między sobą a światem.
„Kreując podział na my i oni, (…) budujemy siebie nie na tym, kim naprawdę jesteśmy, ale na poczuciu, że jesteśmy lepsi od innych – a to wszystko z obawy, że nie jesteśmy wystarczający. (…) Oni nie istnieją. Istniejemy tylko my. Kiedy oddzielamy się od tych aspektów człowieczeństwa, których nie lubimy, robimy to głównie z lęku przed tym, że te aspekty są w nas. A prawda jest taka, że tak właśnie jest”[6].
Oriah Mountain Dreamer
No dobrze, to w takim razie, gdzie szukać szansy w tym zwrocie ku głębi? Chodzić czy nie chodzić na warsztaty i sesje rozwojowe? Jeśli intencja Twoja i osoby prowadzącej wypływa z miłości, jest zaproszeniem do bycia tym/tą, która/y kocha, nie zaś z założenia, że jest w Tobie coś do naprawienia, to uważam, że jest to najwspanialsza z możliwych ścieżek. Poprzez nieustanne zakorzenianie się w chwili obecnej, zastawania siebie samego/siebie samej w tym i z tym, co jest, tak naprawdę żyjemy nasze życie. Akceptacja, przyjmowanie, obejmowanie, a gdy trzeba to stanięcie w obronie swojej wolności, prawdy, czy nawet jestestwa drugiego człowieka to wartości, których zdecydowanie warto szukać w ofercie warsztatów rozwojowych. Mamy prawo mieć wysokie wymagania, znać intencję, jaka przyświeca prowadzącemu/prowadzącej, bo to osadza nas w naszym wyborze, zapewnia bezpieczeństwo wolnego wyboru. Spoglądając w głąb swojego czującego, poruszającego się i myślącego ja, mamy szansę spojrzeć wzwyż, poza siebie – na drugiego człowieka i na świat w całej jego wszechobejmującej pełni.
[1] Wewnętrzny świadek to pojęcia stosowane w Dyscyplinie Ruchu Autentycznego. Z mojego doświadczenia opisałabym je jako ucieleśnioną świadomość, która obejmuje to, co dzieje się z człowiekiem w danej chwili, z życzliwą ciekawością i bezwzględną akceptacją tego, co jest obecne. Zob. J. Adler, Dary świadomego ciała, przeł. Anna Kowalska-Catalano.
[2] Zob. O. M. Dreamer, Taniec, przeł. K. E. Bogdan, cojanato, Warszawa 2023.
[3] J. Foster, Nigdy nie byłeś popsuty, przeł. M. Kowalska, Biały Wiatr, Rzeszów 2022.
[4] P. M. Socha, O byciu, wierze, świętości i duchowości, czyli jak pojęcia chodzą parami, w: I. Borowik, H. Hoffmann (red.), Światopogląd: między transcendencją a codziennością, Zakład Wydawniczy Nomos, Kraków 2004, s. 45–56.
[5] Zob. J. Mariański, S. A. Wargacki, Płynne „sacrum” w społeczeństwie ponowoczesnym, Uniwersyteckie Czasopismo Socjologiczne, nr 17 (4), 2016, s.16.
[6] Zob. O. M. Dreamer, Taniec…, dz. cyt., s. 55-59.